Jak na mnie dzieją się rzeczy niebywałe, otóż to drugi w tym tygodniu wpis dla Was, jeszcze co nie do wiary zupełnie, przygotowany i sfotografowany późnym wieczorem. Co gorsza, pogodziłam się z tym, że zdjęcia w świetle dziennym to będzie dla mnie sporadyczna przyjemność, na którą będę mogła sobie pozwolić tylko w takie dni jak na przykład dziś, jeśli jakaś moc utrzyma mnie rano w domu i skieruje w stronę kuchni. Nic nie poradzę na to, że gotowanie w nocy to dla mnie najlepszy relaks po całym dniu. Nikt nie uwierzy mi, że ten wniosek wysnuwał się ze mnie przez dwa lata. Cóż, łudzić się to naturalna sprawa, nawet moja, chociaż nie w stopniu, który nadużywa moje nerwy i psychikę. 

Najcześciej łudzimy się co do ludzi. A właściwie co do ich zachowań. Imaginujemy sobie pewną prawdę na ich temat, która jak złudzenie przypomina wyidealizowany w naszej głowie obraz człowieka perfekcyjnego. Zderzenie z rzeczywistością przypomina mniej więcej zderzenie rozpędzonego pendolino z zającem, jedno wyjdzie z tego bez szwanku, po drugim nie będzie czego zbierać. Rzeczywistość to pendolino, Ty jesteś zającem. 

Ja się łudziłam przez dwa lata. 

Że będę wstawać przeraźliwie wcześnie rano, fotografować to co przygotowałam wieczorem i jeszcze wrzucać te przepisy na bloga. 

Rzeczywistość jednak potrafi być jak kubeł zimnej wody, wylany o poranku wprost na głowę, po trzech godzinach snu. Stawia na nogi i weryfikuje plany, marzenia i chwała Ci Bogu, złudzenia. 

A wracając do kerguleny i renety. 

Kergulena, antar, kergulena, antar. W myślach powtórzyłam te nazwy nieznanych mi dotąd lokatorów morza, w tym jednego drapieżnika, który ujął mnie podobnym, drastycznym podejściem do pewnych spraw jak ja, pewnie z tysiąc razy. Ostatnio taki sam problem z pamięcią doznałam kiedy próbowałam zapamiętać resweratrol i goitrogeny przed egzaminem, jednak to było wieki temu. 

Przywiozłam sobie drapieżnika z nad morza i bardzo chciałam się Wam nim pochwalić. Miałam ugotować risotto z dynią i kurkami, i miała tam sobie leżeć na wierzchu kergulena. Serio, jeśli się mocno wkurzę to jutro wieczorem ugotuję i nie będę zważać na zbyt żółte, sztuczne światło do zdjęć. 

Kasza gryczana to nie jest mój faworyt, znam właściwie tylko jedno danie, które powoduje, że jednak czasem ją lubię i jest ono gdzieś na blogu. Jednak dzisiaj niewątpliwie najbardziej pasowała do kerguleny. Tak jak pasowała dynia, tymianek, cebula i rozmaryn oraz szara reneta. I wyszedł sztos. 

Składniki (na 3 porcje):

  • 50 g suchej kaszy gryczanej 
  • łyżka oleju rzepakowego do smażenia 
  • łyżka masła 
  • ćwierć dużej cebuli 
  • świeży tymianek i rozmaryn 
  • szczypta soli i pieprzu
  • szczypta cynamonu, kurkumy, gałki muszkatołowej i goździk 
  • pół małej cukinii 
  • 250 g dyni hokkaido 
  • 1 szara reneta
  • 1 mała marchew
  • 1/2 małego selera
  • natka pietruszki 
  • wędzona kergulena, lub inna niezbyt intensywna wędzona ryba
Kaszą gryczaną gotuję w wodzie wg przepisu na opakowaniu. Warzywa kroję w kostkę lub półplastry, dowolnie. Cebulę siekam drobno. Na rozgrzanym oleju rzepakowym smażę cebulkę oraz pokrojone warzywa: dynię, cukinię, marchew i seler. Dodaję świeży tymianek, sól, rozmaryn i pieprz i smażę składniki 3- 4 minuty. Podlewam niewielką ilością wody i duszę do miękkości. W garnuszku rozgrzewam masło i smażę na nim pokrojoną w kostkę szarą renetę z przyprawami korzennymi. Na koniec doprawiam szczyptą soli. Natkę pietruszki drobno siekam. Mieszam ugotowaną kaszę z warzywami i natką pietruszki. Podaję porcję kaszy z duszoną szarą renetą i wędzoną kerguleną. 

Smacznego, Klaudia!












Brak komentarzy